więcej o:

Smak podróży. Nakarmiona Starecka: pierwszy głód już zaspokoiłam

Średnio trzy kierunki miesięcznie i wyprawy w najdalsze zakątki globu. Brzmi interesująco? Na pewno! – Podróże można jednak przedawkować – przyznaje Basia Starecka, blogerka, podróżniczka i dziennikarka. Bo na każdy wyjazd trzeba spojrzeć z dystansu, a to wymaga czasu.

Basia Starecka

Niezależna dziennikarka, reporterka, podróżniczka, jedna z najbardziej opiniotwórczych obserwatorek polskiej sceny kulinarnej. Jej felietony i reportaże publikują m.in. "Wysokie Obcasy", "Twój Styl", Vogue.pl i "National Geographic Traveller". W latach 2012–2017 współtworzyła magazyn kulturalno-kulinarny "Kukbuk" jako jego wicenaczelna i redaktorka prowadząca wydanie internetowe. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, przewodnicząca jury plebiscytów kulinarnych "Gazety Wyborczej". Od 2011 roku prowadzi również bloga Nakarmiona Starecka z recenzjami, przepisami i przewodnikami po świecie.

Na rozmowę z Basią Starecką umawiam się w jednym z warszawskich hoteli, w samym centrum stolicy – Mercure Warszawa Grand . Od Nowego Światu dzieli nas zaledwie kilka minut spacerem, blisko stąd do największych atrakcji turystycznych oraz najlepszych restauracji. Hotelowa kuchnia także oferuje nam spory wybór dań serwowanych na kamiennych deskach i win z całego świata. Żal nie skorzystać.

Monika Rosmanowska: Wraca Pani czasem do domu?

Basia Starecka: Czasem tak. Ubiegły rok był bardzo intensywny. Podczas ostatniej wyprawy do Malezji, Tajlandii i Singapuru spojrzałam na minione miesiące z dystansu. Podróże zdominowały ten czas. Statystycznie były to trzy kierunki miesięcznie… Właściwie więcej mnie w domu nie było, niż byłam. Myślę, że przez 70 proc. czasu podróżowałam. I muszę przyznać, że chyba się nasyciłam.

Podróże można przedawkować?

Też mnie to zaskoczyło (śmiech). Ale rzeczywiście nie ma już we mnie tego głodu, który tak bardzo towarzyszył mi podczas pracy na etacie. Myślałam, że jak tylko odejdę z redakcji, to od razu ruszę w świat. Przez ostatni rok nasyciłam się tą fantazją, zaspokoiłam głód.

To przez skutki uboczne: zmęczenie, ciągłą konieczność pakowania i rozpakowywania walizek, przemieszczania się, nocowania w obcych miejscach?

Doskwierał mi raczej brak czasu na mądre i spokojne opisanie tego, czego doświadczyłam podczas podróży. Zrozumiałam, że potrzebuję chwili, by nabrać dystansu i spojrzeć na ostatnią wyprawę z pewnej perspektywy. Zupełnie inaczej odbiera się dane miejsce, będąc tam, a inaczej już po powrocie, gdy można się zastanowić, co tak naprawdę się wydarzyło. Potrzebuję czasu na analizę, przejrzenie notatek, podsumowanie, a także poszukanie źródeł, informacji czy historii, do których wcześniej nie udało mi się dotrzeć. Czas po powrocie jest potrzebny, by wszystko nabrało jeszcze większego sensu i wartości. Brakowało tego momentu zatrzymania, refleksji, pogłębionej analizy. Wciąż uczę się podróżowania i dziś wiem, że rozważniej muszę to wszystko planować.

Nadmiar bodźców nikomu nie służy.

Zdecydowanie. Powrót z jednej podróży i natychmiastowe wejście w kolejną sprawia, że wrażenia się na siebie nakładają i zacierają. Chcę dążyć do większej równowagi w tym wszystkim. Podróżować świadomie, rozumieć to, co mnie spotyka.

A jak Pani odpoczywa, regeneruje się po powrocie do domu?

W ogóle tego nie robię (śmiech). Praca, jakkolwiek to zabrzmi, jest dla mnie sensem istnienia. To, co robię, jeszcze bardziej mnie nakręca, buduje mój energetyczny zapas. Oczywiście zdarza się, że te baterie czasami się wyczerpują. Wtedy zamykam się w domu, kładę do łóżka i nie wstaję przez dłuższy czas. Odpręża mnie też sauna, spotkania z przyjaciółmi. Dużo po powrocie gotuję.

Inspiracji na pewno Pani nie brakuje.

Z każdej podróży przywożę nowe pomysły, wprowadzam kolejne urozmaicenia do swojej diety i mojego męża. Czytelnicy, którzy śledzą mój profil na Instagramie, śmieją się czasami, że jem dziwne rzeczy. Po powrocie z Korei na przykład łączyłam kaszę jaglaną (po ten produkt zawsze sięgam, gdy jestem w domu, bo świetnie sprząta po wszystkich kulinarnych przygodach) z kimchi, bibimbap, pastą gochujang i jajkiem sadzonym. Teraz na przykład zajadam się chińskimi kleikami ryżowymi congee, które doskonale koją brzuch, ale też sycą. Łączę je ze zmielonymi na proszek suszonymi grzybami shitake. Podpatrzyłam ten patent w jednej z chińskich restauracji. Dzięki nim każde danie zyskuje głębię smaku. Co ciekawe, po powrocie z Malezji zaczęłam śnić o konkretnych potrawach. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzało. Co więcej, gotuję to, co mi się przyśni. Malezyjska kuchnia totalnie mnie oszołomiła, znów – co w moim zawodzie nie jest takie oczywiste – czerpałam radość z odkrywania nowych smaków.

Czuję, że Malezja to jeden z tych kierunków, które znajdą się wysoko na liście Pani ulubionych.

Zdecydowanie. Kierunki moich podróży wybieram pod kątem jedzenia, nigdy nie pojechałabym do miejsca, gdzie jest zła kuchnia. Kościoły mnie nie interesują.

‘W Najlepszym Towarzystwie… dobrze się podróżuje!’ odc. 3

A która kuchnia jest Pani najbliższa?

Mój mąż jest kucharzem, więc temat kulinariów jest u nas numerem jeden, 90 proc. naszych rozmów dotyczy jedzenia. Nie ograniczam się do konkretnej kuchni. Staram się jeść zdrowo i czerpać inspiracje z podróży. Mój jadłospis jest zróżnicowany. Gdybym jednak miała się określić, to na pewno bliżej mi do bardziej subtelnych potraw. Lubię czuć smak produktu, a nie przypraw.

Basia Starecka uwielbia pracować w hotelowych pokojach

W pozbawionych kontekstów przestrzeniach łatwiej o skupienie

Czyli kuchnia indyjska odpada?

Absolutnie nie, uwielbiam ją (śmiech). Przed długi czas koncentrowałam się na kuchni japońskiej. W Europie mamy dość barbarzyńskie podejście do produktów: smażymy je, pieczemy, dusimy. W Japonii nikt się nad nimi aż tak nie znęca, często przygotowuje się posiłki na parze. W tej kuchni chodzi o to, by nie naruszyć naturalnego stanu produktu, by jak najmniej go przekształcać. Nawet w jedzeniu pałeczkami tkwi pewna subtelność. Nie kroi się produktów, nie ćwiartuje, po prostu umieszcza całe kawałki w ustach. To też jest pewna symboliczna różnica pomiędzy naszymi kulturami spożywania posiłków.

Czy zdarza się Pani brać urlop? I czy potrafi Pani wtedy wyłączyć potrzebę ciągłej analizy?

Nie da się, tym bardziej z mężem kucharzem (śmiech). Choć ostatnio obiecujemy sobie, że poszukamy innych tematów i po prostu będziemy cieszyć się smakiem tego, co mamy na talerzach. Lubimy krótkie rowerowe wypady na weekend, szczególnie w kierunku Podlasia. Staramy się wtedy zaglądać do barów z lokalną kuchnią. Niestety takich miejsc jest w Polsce coraz mniej, szczególnie w domowym wydaniu. Straciliśmy pamięć kulinarną, 50 lat wyrwy w historii zrobiło swoje.

A gdzie się Pani najlepiej pracuje?

W przestrzeni pozbawionej kontekstów, np. w hotelowych pokojach. W takich miejscach nic nie odciąga mojej uwagi, mam cel i skupiam się na nim. Trudno się pracuje w domu i doskonale rozumiem freelancerów, którzy korzystają z coworkingowych przestrzeni i w ten sposób próbują się odciąć od codziennych obowiązków

Czy też robi Pani wszystko, by nie usiąść do pracy? Sprząta, nastawia pranie…?

Oczywiście. Ostatnio, przed kolejnym wyjazdem miałam pilne zlecenie do skończenia i sama nie mogłam uwierzyć w to, co robię. Od rana sprzątałam. I skończyło się zarwaną nocą.
Nie potrafię pracować rano. Mam wtedy nadwyżkę energetyczną i moja uwaga jest rozproszona. Muszę się ruszać. Wtedy najczęściej sięgam po pracę administracyjną, odpisuję na maile, umawiam spotkania. Dopiero późnym popołudniem jestem w stanie usiąść do pisania. Moja głowa zaczyna pracować.
Niedawno odkryłam też moc biurka. Dotychczas pracowałam w różnych miejscach, także w łóżku. To był koszmar, bo łóżko przestało kojarzyć się z odpoczynkiem. Od kiedy pracuję przy biurku, jestem dużo bardziej efektywna i zorganizowana. Staram się też nie przekraczać pewnych godzin. Wreszcie mam okazję, by wsłuchać się w siebie i dostosować tryb zawodowego życia do swoich potrzeb. Gdy zaczynałam pracę jako freelancerka, rozpisałam sobie plan dnia, przeczytałam mnóstwo książek na temat organizacji czasu pracy, ale to się nie sprawdziło. Pół roku męczyłam się w tym szablonie. Byłam wykończona. Każdy ma swój tryb i system pracy, trzeba go w sobie tylko odnaleźć.

Wracając do podróży, nie boi się Pani ryzykować i próbować obcych kulturowo potraw. W Pani jadłospisie znalazły się m.in. jajo z rozwiniętym kaczym embrionem, całe grillowane przepiórki, zupa z wieprzowej krwi, macica i wymiona oraz sperma dorsza…

Rzeczywiście do niedawna byłam łowcą wszelkich dziwadeł. Im dziwniejsza potrawa, tym więcej miałam z tego zabawy. Mój mąż także lubi sięgać po nieoczywiste produkty. W pewnym momencie zaczęliśmy się nawet ścigać, kto przywiezie dziwniejsze kulinarne trofea. Dziś nie szukam już takich podniet, głównie dlatego, że przestałam jeść mięso. Podczas podróży, najczęściej po Azji, zdarzały mi się jednak sytuacje, w których chciałam odmówić spróbowania danej potrawy, ale wiedziałam, że nie wolno mi tego zrobić. Rzadkie dania, które pojawiały się na stołach, były często uhonorowaniem mojej obecności podczas oficjalnych spotkań.

Mercure Warszawa Grand położony jest w samym centrum Warszawy, kilka minut spacerem od Nowego Światu i Placu Trzech Krzyży

Hotel sąsiaduje z budynkami ministerstw i ambasad, z najlepszymi butikami i restauracjami. To doskonałe miejsce dla tych, którzy do stolicy przyjechali w interesach i dla tych, którzy spędzają tu wolny czas

Które z tych potraw sprawiły Pani największą trudność?

W Japonii na przykład, podczas jednej z kolacji, podano narodowy przysmak – trującą rybę fugu. Kucharze, którzy oporządzają tę rybę muszą mieć specjalne certyfikaty. Najdrobniejszy błąd w sztuce może skończyć się silnym zatruciem, a nawet śmiercią próbującego. Do spożycia nadaje się jedynie idealnie oczyszczone mięso, wnętrzności i krew są trujące. Miałam duże obawy przed spróbowaniem fugu, więc po prostu poczekałam aż pozostali goście podzielą się nią jako pierwsi i dopiero po chwili, kiedy wszyscy dalej siedzieli zdrowi przy stole, zdecydowałam się nałożyć sobie porcję.
Druga sytuacja miała miejsce podczas oficjalnej kolacji w Korei. Na stole pojawiła się m.in. żywa ośmiornica, której jedzenie zaczyna się od głowy. Nie odważyłam się tego zrobić, poprosiłam o przygotowanie hoe z macek (hoe to cienko pokrojone mięso – dop. red.). Nawet to było makabrycznym przeżyciem, bo ramiona ośmiornicy wciąż się ruszały i uciekały z talerza.

Wiele czasu spędza Pani w hotelach. W jaki sposób oswaja Pani hotelową przestrzeń?

Mam swoje rytuały. Zaraz po zameldowaniu, niezależnie od tego, ile mam czasu i jak długi będzie to pobyt, koniecznie muszę wypakować wszystko z walizki. W szafie rozwieszam ubrania, na półce w łazience układam kosmetyki. Urządzam pokój. I zawsze zabieram ze sobą całą torebkę ulubionych herbat. Gdy pracuję, muszę mieć duży zapas earl grey czy rooibos. Niestety, z niewiadomych mi przyczyn, w hotelowych pokojach zamiast dużych kubków są mikroskopijne filiżaneczki dla lalek. Ostatnio zaczęłam podróżować z termosem i skłaniam się do tego, by zabierać ze sobą także kubki termiczne.

A w jakich miejscach lubi się Pani zatrzymywać? Co decyduje o wyborze hotelu?

Na pewno lokalizacja. Szukam miejsc w centrach lub w dobrze skomunikowanych dzielnicach. W dużych miastach zawsze przesiadam się na rower, bo to najlepszy sposób na zwiedzanie. Lubię też, gdy hotelowa przestrzeń oddaje lokalny klimat . Podoba mi się indywidualne podejście, tematyczny wystrój poszczególnych pokoi, który nawiązuje do tradycji danego regionu. To w hotelu po raz pierwszy stykam się z danym miejscem, poznaję ludzi, odkrywam historię i kulturę. Jej nieodłącznym elementem jest także kuchnia. Doceniam, gdy w menu znajdują się produkty regionalne.

Szkoda ograniczać te wszystkie wyprawy.

To moje postanowienie na ten rok. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Pyry z gzikiem, szneki, cynaderki. Tradycyjna kuchnia dużych miast

Czy wiecie, gdzie w Warszawie można zjeść najlepsze pyzy? Czy zastanawialiście się kiedyś, na ile sposobów przyrządza się śledzia w Gdańsku? I od jak dawna krakowscy piekarze wytwarzają słynne obwarzanki? Zwiedzanie przez żołądek to doskonały pomysł na poznanie historii polskich miast.

Nie da się poczuć atmosfery danego miejsca bez spróbowania lokalnej kuchni. Wiedzeni zapachami i smakami możemy dotrzeć tam, gdzie nie zaprowadzi nas żadna mapa czy przewodnik. Barów i restauracji serwujących tradycyjną kuchnię jest coraz więcej. Restauratorzy, często wspierani przez lokalne stowarzyszenia historyków, od kilku lat odkurzają stare i zapomniane przepisy, serwując klasyczne dania lub inspirując się w swojej pracy dawną kuchnią.

Wyprawę po zabytkowych dzielnicach oraz restauracjach warto rozpocząć od znalezienia dobrego punktu wypadowego, najlepiej zlokalizowanego w centrum miasta. Jeśli szukacie najlepszych adresów i zależy wam na dużym wyborze hoteli (także cenowym) zajrzyjcie na stronę grupy ALL - Accor Live Limitless

Pyzy z Różyca

Tradycyjna kuchnia warszawska jest mieszkanką smaków, wpływów i kultur. Francuzi na przykład do stołecznego menu wprowadzili podroby. W kulinarny pejzaż Warszawy wpisały się też dania serwowane w państwach zaborczych, a w późniejszych latach w niemieckich i żydowskich domach.

Na warszawskiej Pradze czy w Śródmieściu wciąż żywa jest pamięć o potrawach z PRL. Najlepsze pyzy w słoiku można było zjeść na słynnym bazarze Różyckiego. Najbardziej smakowały na świeżym powietrzu i na stojąco. Serwowano je z omastą wprost z owiniętych kocami baniek na mleko, menażek czy słoików po dżemie. Dla niewtajemniczonych, pyzy robi się z surowych i gotowanych ziemniaków, a farsz z drobno siekanego mięsa z cebulą.

Flaki, doskonale znane w całej Polsce, w Warszawie podaje się z pulpetami. W czasach PRL najlepsze serwowano u Flisa lub w barze na wspomnianym już bazarze Różyckiego. Dziś można ich spróbować w wielu restauracjach, m.in. w Winestone w Mercure Warszawa Centrum przy ul. Złotej 48/54. Znawcy potwierdzają, że warto zajrzeć tu na flaczki. Będąc w stolicy bardziej odważni mogą też sięgnąć po cynaderki, czyli nerki wieprzowe serwowane z kaszą gryczaną i ogórkiem kiszonym.

A na deser? Oczywiście wuzetka, a więc czekoladowy biszkopt przekładany śmietankowym kremem. To zwycięzca konkursu, ogłoszonego przed laty przez Cech Rzemiosł Spożywczych, na produkt promujący stolicę. Co ciekawe, w 2009 roku podobny konkurs wygrała zygmuntówka. Ciasto migdałowe z czekoladowym musem i konfiturą z żurawiny. Pozostając przy słodkościach, warszawiakom 1 listopada nieodmiennie kojarzy się ze smakiem pańskiej skórki. Tradycyjny biało-różowy cukierek domowej roboty sprzedaje się przed warszawskimi nekropoliami. Przepis to ściśle strzeżona tajemnica przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Wuzetka

Nazwa tego kultowego ciastka pochodzi od Trasy W-Z, wybudowanej tuż po II wojnie światowej, a przebiegającej pod Starym Miastem. Wuzetka to polska odpowiedź na tort Szwarcwaldzki. Jej następczynią jest dziś zygmuntówka

Rogale świętomarcińskie

Z rogalami świętomarcińskimi wiąże się legenda. Piekarz Walenty – podobnie jak patron jego parafii św. Marcin – chciał pomagać biednym, ale nie wiedział jak. Pewnej nocy ukazał mu się rycerz, a dzień później Walenty zaczął piec słynne rogale w kształcie podkowy. Biednym rozdawał je za darmo

Marcepan

Marcepan to przysmak znany w Gdańsku od XIX wieku. Dziś podejmuje się próby odtworzenia jego tradycyjnego smaku, a na rynku znów są dostępne ręcznie wyrabiane pralinki marcepanowe. Do ich wyrobu nie używa się żadnych ulepszaczy

Obwarzanki

Pierwsze informacje o obwarzankach pojawiły się już w rachunkach dworu Władysława Jagiełły i Jadwigi. Czytamy: Dla królowej pani pro circulis obrzanki 1 grosz. Ustny przekaz mówi też, że król nakazał krakowskim piekarzom wypiec ogromny zapas tego pieczywa przed bitwą pod Grunwaldem

Żurek

Żurek to danie doskonale znane w całej Polsce. I mało kto wie, że tak popularna dziś potrawa pochodzi z Wrocławia. Najlepiej smakuje i wygląda w wydrążonym bochenku chleba

Rogale św. Marcina

Pyry z gzikiem, parzybrodę, galart, a może szneki z glancem? Studiujecie menu w poznańskiej restauracji i nie wiecie, co zamówić? Spieszymy z tłumaczeniem na polski.

Pyry to ziemniaki, serwowane najczęściej w mundurkach. Gzik to twaróg ze śmietaną z cebulą i/lub szczypiorkiem. Danie to przygotowywane jest od XIX wieku, początkowo uznawane za postne i jadane głównie w piątki. Dziś większość barów i restauracji ma je w swoim menu.

Decydując się na zupę, nie można przejść obojętnie obok parzybrody, inaczej fuzlapy, czyli zupy z młodej kapusty włoskiej, gotowanej z ziemniakami, kawałkami mięsa, suszonych grzybów i warzyw. Nazwa zupy wzięła się stąd, że gorące liście kapusty przyklejały się do brody jedzącego i parzyły. Ciekawą w smaku zupą jest także czernina (czarna zalewajka, czarnina). Przyrządza się ją na wywarze z kości i podrobów gęsi lub kaczki wraz z dodatkiem świeżej krwi, a podaje z suszonymi owocami: śliwkami, jabłkami oraz przyprawami korzennymi.

Jako drugie danie z menu poznańskich lokali warto wybrać kluchy na łachu (na lumpie lub parowce), wykonane z ciasta drożdżowego i gotowane na parze. Podaje się je na słodko lub jako dodatek do mięsnych dań, np. pieczonej kaczki z jabłkami (zestaw zamyka modra kapusta).

Nie ma takiej diety, która mogłaby powstrzymać kogokolwiek (w tym autorkę) przed spróbowaniem rogali świętomarcińskich, wypiekanych w Poznaniu od ponad 150 lat. Historię tego smakołyku można poznać w Rogalowym Muzeum. Ciężkie i bardzo słodkie rogale w kształcie podkowy wypieka się z ciasta półfrancuskiego, które wypełnia się nadzieniem m.in. z białego maku, mielonych daktyli, fig i rodzynek. Tradycyjny przysmak mogą sprzedawać tylko certyfikowane cukiernie. Świeże rogale każdego dnia serwowane są w Wise Cafe, kawiarni w hotelu Mercure Poznań Centrum . Do porannego espresso pasują doskonale. A jeśli ktoś ma dużą tolerancję na cukier może jeszcze dorzucić szneki z glancem, czyli drożdżówki w kształcie ślimaka nadziewane makiem czy owocami.

Śledź na sto sposobów

Trójmiasto pachnie i smakuje rybami. Gotowanymi, smażonymi, prażonymi, z dodatkiem warzyw, sosów, ziół. Wśród ryb morskich najpopularniejsze to dorsz, śledź czy flądra.

Szczególnie ważną rolę w gdańskim jadłospisie odgrywa śledź. Dodaje się go do zup, sałatek, jajecznicy; marynuje, smaży, praży nad ogniem, wędzi; doprawia solą, śmietaną, olejem, majonezem. W restauracjach podaje się m.in. śledzia bałtyckiego po rybacku. Są to kawałki oczyszczonej z ości ryby, zalane olejem i obficie posypane talarkami z cebuli.

Tradycyjna gdańska kuchnia, to także mięso. Warto sięgnąć po gdański klops, czyli wołowinę z wewnętrznej strony udźca czy sztukę mięsa w cieście francuskim.

"Tradycyjna kuchnia pomorsko-wielkopolska"

Na Pomorzu prawie w każdym domu znajdowały się ozdobne ciężkie formy kowalskiej roboty do pieczenia wafli. Korzystano z nich chętnie zimową porą.

Do kawy (najlepiej żytniej) doskonale pasuje tort gdański, czyli prostokątny lub okrągły biszkopt, przełożony kremem o smaku wanilii i cytryny oraz złoto-brązowe wafle gdańskie w kształcie serc. Najlepiej smakują posypane cukrem pudrem, posmarowane miodem lub powidłami.

Karp nie tylko w Wigilię

Kuchnia Wrocławia łączy w sobie wpływy polskie, czeskie, niemieckie i kresowe. Największa rewolucja kulinarna miała tu miejsce po II wojnie światowej, kiedy to nad Odrę przybyli mieszkańcy Lwowa czy Wilna.

Tutejsza kuchnia nie istnieje bez klusek z gotowanych ziemniaków z charakterystycznym wgłębieniem w środku. Od tych ze Śląska odróżnia je to, że są nadziewane kostkami białego pieczywa. Z daniem związana jest legenda o zegarze kluskowym, który pomagał gospodyniom na czas przygotować obiad oraz z powstaniem XIV-wiecznej Bramy Kluskowej przy kościele św. Idziego na Ostrowie Tumskim. Do klusek najbardziej pasują zrazy z rozbitego tłuczkiem i posmarowanego musztardą mięsa, w które zawija się farsz z cebuli, ogórka kiszonego i boczku.

Jedną z najbardziej charakterystycznych potraw Wrocławia jest Śląskie Niebo. Jest do danie z wieprzowiny (schabu lub chudego wędzonego boczku), podawane z kluskami na parze lub ziemniaczanymi przypominającymi knedle, a także owocami: świeżymi lub suszonymi jabłkami, gruszkami czy śliwkami. Będąc w stolicy Dolnego Śląska trzeba też spróbować żuru śląskiego na bazie zakwasu żytniego, podawanego z białą kiełbasą i wędzonkami, przyprawionego grzybami, czosnkiem, majerankiem i śmietaną. Wrocław słynie także – z doskonale wszystkim znanego – bigosu. Tu podaje się go z czerwonej kapusty, a przyprawia rodzynkami, jabłkami i czerwonym winem.

Będąc w jednej z wrocławskich restauracji warto sięgnąć po królika duszonego ze śliwkami oraz… karpia. Bliskość stawów milickich, skąd wywodzą się najlepsze ryby, gwarantuje najwyższą jakość. Podawany na ciepło, na zimno, w galarecie, szarym sosie lub smażony. Tylko we Wrocławiu serwuje się karpia w sosie luterańskim, gotowanym w ciemnym piwie i z dodatkiem dużej ilości cebuli.

Na deser polecamy, serwowane od wieków, ciasto drożdżowe z cynamonową kruszonką. Przysmak ten tak zachwycił swego czasu cesarza Wilhelma I, że na stałe zagościł na cesarskim dworze.

Maczanka do ręki

Wielu nie wyobraża sobie wizyty w Krakowie bez spróbowania, przygotowywanego od ponad 600 lat, obwarzanka. Do wyboru: z solą, sezamem, makiem, czarnuszką, posypką ziołową lub mieszkanką pikantnych przypraw. Nie każdy wie, że miasto słynie z jeszcze jednego wypieku, a mianowicie chleba prądnickiego. Piecze się go od XVI wieku na zakwasie żytnim z dodatkiem gotowanych ziemniaków lub płatków ziemniaczanych.

150 tys. obwarzanków sprzedaje się dziennie na krakowskim rynku

W krakowskim menu warto zwrócić uwagę na maczankę po krakowsku, pierwszy polski street food (przysmak krakowskich dorożkarzy w XVI wieku). Jest to marynowana w specjalnej zalewie karkówka, duszona i pieczona z cebulą, podawana w bułce i z dużą ilością sosu, w którym macza się pieczywo. Na skwerze Judah (Kazimierz) serwuje się ją do ręki, a w restauracjach na talerzach.

Ciekawy smak mają flaczki po krakowsku. Już na królewskim dworze, na specjalne życzenie Władysława Jagiełły, podawano białe flaki, białe warzywa i kiszkę z białej, niepalonej kaszy gryczanej. Ze stolicy Małopolski nie powinno się wyjeżdżać nie spróbowawszy kaczki z kaszą gryczaną i suszonymi leśnymi grzybami. Fanem tej potrawy był Marek Grechuta. Nie ma też śniadania bez małdrzyków, smażonych na maśle placuszków z twarogu, masła i odrobiny mąki, podawanych na słodko z dodatkiem owoców i cukrem pudrem.

Przy deserze warto pomyśleć o Pischingerze, czyli torciku z wafli, przekładanych gęstym kremem czekoladowym lub czekoladowo-orzechowym i oblanym czekoladowym lukrem. Jego twórcą jest, żyjący w XIX wieku, wiedeński cukiernik Oskar Pischinger.

uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij
Wyłącz Adblocka, aby w pełni cieszyć się zawartością tej strony.